Recenzja: Animal Crossing: New Horizons
Informacje
- Tytuł: Animal Crossing: New Horizons (あつまれ どうぶつの森 Atsumare Dōbutsu no Mori, Animal Forest: Gather)
- Developer: Nintendo EAD
- Wydawca: Nintendo
- Pełen dźwięk: animalese (postaci wydają tylko jakieś dźwięki)
- Napisy: angielski, francuski, niemiecki, hiszpański, portugalski (edycja europejskia gry)
- Rozszerzenia i powiązane tytuły: Animal Crossing, Wild World, City Folk, New Leaf
- Director: Aya Kyogoku
- Artyści: Koji Takahashi
- Scenarzyści: Makoto Wada
- Mój czas gry: ~
Do kupienia:
- Nintendo eShop – Cena: ok. 250 zł
Rozmawialiśmy ostatnio w pracy o grach i padło na „Animal Crossing”. Jako że jestem dopiero raczkującym wyspiarzem, nie mogłam w tym temacie wiele dodać i nie jestem w stanie jeszcze napisać obiektywnej recenzji. Postanowiłam jednak podzielić się z Wami pierwszymi wrażeniami, co – mam nadzieję – przyda się chociaż osobom, które w ogóle nie wiedzą z czym ten tytuł się przysłowiowo „je”. Oczywiście, „Animal Crossing” odbiega znacznie od tego, co do tej pory prezentowałam na blogu. Nie ma w nim bowiem jako takiej fabuły, ale może znajdą się jacyś fani takiego niecodziennego tytułu, który wyróżnia się na tle innych gier przede wszystkim tym, że życie na naszej wyspie toczy się w czasie rzeczywistym.

Ale chwileczkę! O co w tym wszystkim chodzi? Ano początek zabawy jest dość prosty. Tworzymy sobie awatarka-człowieka, który wraz z dwójką losowych zwierzęcych kompanów przeniesie się na jedną z rajskich wysp w celu jej zasiedlenia. To tam, na pięknej plaży, będziemy budowali nasze domki, ogródki, stroili mieszkanie i rekrutowali nowych, futrzastych towarzyszy. A wszystko dlatego, że… mamy dług. To nie żart. I w zasadzie niewielki spoiler. Ledwo bowiem postawimy stopę na piasku, a kierujący wszystkim szop – Tom Nook poinformuje nas o tym smutnym fakcie. Tylko że nawet jak już uporamy się z pierwszym kredytem, okazuje się, że to nie koniec naszych zmagań. Obrotny Tom Nok i jego dwójka uroczo-cwanych pomagierów – Timmy i Tommy zaraz znajdą sposób, aby wycisnąć z nas kolejne pieniądze… i kolejne… i kolejne…
Dlatego w skrócie „Animal Crossing” to takie nieślubne dziecko „Minecrafta”, „Simsów” i „Pokemonów”. (Nie wiem tylko, kto w tym układzie był małżeństwem, a kto kochankiem-listonoszem). Z jednej strony spędzamy po prostu masę czasu w czymś w rodzaju „trybu piaskownicy” ze swobodną budową, a drugie tyle polując na fajnych kompanów, których chcielibyśmy mieć jako sąsiadów na swojej wyspie. Co jakiś czas spotykają nas wydarzenia specjalne, a to nowi gości, albo odwiedzą nas inni gracze… pomimo więc pozornej, schematycznej rozgrywki, nie ma tu nudy, bo zawsze chcemy zebrać jeszcze trochę drewienka, aby dokończyć swój idealny płotek albo wykonać chociaż jedno dzienne zadanko, aby mieć kasę i kupić krzesełko w sklepiku itd. Głównie jednak robimy, co chcemy. Gra od czasu do czasu podrzuca nam jakieś samouczki np. jak odwiedzać inny wyspy, zmieniać kolor mebli, czy po prostu, na czym warto skupić się w następnej kolejności, ale nic na siłę. Zresztą, wielu rzeczy nie będziemy mogli po prostu wykonać ze względu na porę dnia (np. pewne gatunki zwierząt są możliwe do znalezienia tylko rano, w porze deszczowej, jesienią itd.) czy dlatego, że nie odczekaliśmy jeszcze odpowiedniej ilości czasu (np. większość budynków wymaga przynajmniej 1 dnia, aby zostały ukończone). Mamy więc taki trochę „wbudowany” mechanizm blokady, który pomaga nam się oderwać i przypomnieć o rzeczywistości, gdy odkrywamy, że siedzimy na wyspie jednak nieco za długo. (Fajne rozwiązanie – zwłaszcza dla najmłodszych graczy, bo tytuł ma kategorię wiekową 3+ – z pustego bowiem nawet Salomon nie naleje, więc jak nie ma co robić, to po prostu wylogowujesz się i wracasz następnego dnia).
Co więcej „Animal Crossing” to tytuł bardzo relaksujący, bo nawet jak spotka nas przykry wypadek np. wdepniemy na skorpiona lub ukąsi nas osa, to nie ma tu śmierci jako takiej, nie stracimy zasobów i ogólnie nie stanie się nic wielkiego. (Co najwyżej zrobimy zabawnego screena). Możemy więc dowolnie eksplorować wyspę bez obawy, że zaraz wydarzy się coś, co zniweczy cały nasz wcześniejszy, włożony w grę trud (Pozdrowienia dla twórców „Don’t Starve” 😉). Mnie zaś osobiście najwięcej czasu zajęło chyba po prostu przynoszenie eksponatów do muzeum, bo to jeden z ciekawszych budynków, jaki może pojawić się na naszej wyspie. I jest naprawdę imponujący! Co więcej, cieszyło mnie, że ma formę takiego jakby… oceanarium/ogrodu (?) …a nie po prostu przybito owady szpilkami i wystawiono gablotki. Wciąż jednak uważam, że przysłowiowe „znajdzki” można było zastąpić czymś innym. Nie przepadam bowiem za przedmiotowym traktowaniem zwierząt/postaci w grach. No, ale to i tak lepsze od pokazywania zamumifikowanych zwłok owadów i ryb, choć na 100% dałoby się to lepiej zaprojektować.
No ale dość ogólnikowego gadania o niczym. Czas na trochę konkretów — czyli krótkie wtrącenie fabularne o moich pierwszych kilku dniach na wyspie! W końcu obiecałam Wam „first impression”.

Dzień 1-5
Na początku Tommy i Timmy ogarniają z nami podstawy tworzenia postaci i świata. (Nie ma tu wielu opcji, bo jak się pewnie domyślacie, sporo fryzur czy ubranek dostępnych jest dopiero po odblokowaniu w grze). Dlatego po wybraniu wyglądu i imienia postaci, przyszła pora na kształt wyspy. Zdecydowałam się na taką, która miała niewielkie jeziorko pośrodku (z 4 przedstawionych mi opcji), bo chciałam przy nim postawić dom postaci. Wiecie… taka urocza chatka nad wodą. Chwile potem dowiedziałam się, że dołączą do mnie jeszcze 2 inne postacie, czyli: struś Phoebe o osobowości „starsza siostra” oraz koń Buck o osobowości „Jock” – co ma podobno znaczenie, bo niektóre typy charakteru się nie lubią. I to razem z nimi, dzięki liniom lotniczym Dodo, staliśmy się pierwszymi osadnikami wyspy o nazwie Agutilandoo, której specjalnością były… pomarańcze. Idealnie. Jeden z moich ulubionych owoców!
Przez pierwszy dzień zajmowałam się więc głównie poznawaniem podstaw sterowania i zależnościami pomiędzy dwoma walutami w grze – belli (za które można kupować m.in. meble) oraz miles (czyli punktów z osiągnięć – które dają dostęp do różnych benefitów). Zarządzanie funkcjami i pieniążkami odbywa się przeważnie z poziomu telefonu, który Tom Nook — w swojej życzliwości — nam ofiarował. To tam znajdziemy m.in. listę osiągnięć (niektóre są jawne, inny ukryte), mapę, aktualne receptury, kolekcje odkrytych przez nas owadów, ryb, żab, kości dinozaurów i innych oraz listę przyjaciół (jeśli gramy ze znajomymi). Dzięki telefonowi możemy też wezwać pomoc, jeśli gdzieś utkniemy, ale to mi się jeszcze nigdy nie przytrafiło. Co nie znaczy, że nie miałam kłopotów…
Już pierwszego dnia spotkał mnie przykry wypadek z osami… który potem powtórzył się jeszcze 4 razy. Dlatego chodziłam pogryziona, aż koń Buck się zlitował i sam wręczył mi lekarstwo. Może miał dość patrzenia na moją paskudną twarz? Nie wiem. W międzyczasie na wyspie udało mi się postawić muzeum oraz sklep, a także zamienić swój namiot w pełnoprawny dom (z dachem i ścianami). Gdy w tym czasie Buck i Phoebe olali sprawę i dalej mieszkali na dziko przy plaży. Przede mną było więc naprawdę sporo pracy, kiedy moi sąsiedzi… głównie chodzili na ryby, patrzyli na gwiazdy, to znowu odpoczywali na ławce. Nie stanowili więc za specjalnie wsparcia w tym procesie, chociaż raz struś podzielił się ze mną kamieniami, by mieć jakikolwiek wkład w rozwój ekonomii. Widać po prostu bardzo zależało jej na szybkim otwarciu sklepu…

Zaraz potem, po kolejnym przemówieniu szefuncia – Toma Nooka, dowiedziałam się, że po surowce typu kamień, owoce czy drewno można podróżować do innych, niezamieszkanych wysp (lub okradać wyspy znajomych – ale tego nie próbowałam). Zaczęłam więc eksploracje, w trakcie której poznałam kolejne 3 zwierzaki: kotkę Lolly (o osobowości „normal”), ośmiornice Zuckera (o osobowości „lazy”) i królika Pippy (o osobowości „peppy”). A ponieważ nie wiedziałam na tym etapie, że jest limit mieszkańców, to strzeliłam sobie w stopę, zapraszając całą grupę do siebie. Pippy jest bowiem potwornie brzydka i coś czuje, że będę musiała wymyślić jak ją z mojej wyspy wypędzić… Cała ferajna wpisała się więc na listę kandydatów do zamieszkania na Agutilandoo, gdy tylko pojawią się tam wolne domy. Byli zbyt wybredni, aby przenieść się do namiotów, jak pozostała dwójka.
Po powrocie z wypraw i otrzymaniu od rodzeństwa kokosów, z sukcesem zasadziłam je u siebie. Następnie wydawałam co do gorsza na ubrania dla awatarka, bo wolę to, niż płacić haracz szopowi. Niestety, zostałam i tak przez niego zmuszona do pomocy przy budowaniu domów dla przyszłych mieszkańców – w końcu sama ich zaprosiłam. Co summa summarum nie było takie złe, bo Zucker wprowadził się już następnego dnia i – przyznaję – jest dość uroczy. Widać, że bardzo martwi go fakt nieposiadania stóp i kocha gadać o jedzeniu. Z kolei Lolly, która przybyła dzień po nim ma słodki zwyczaj dodawania „bonbon” do każdej wypowiedzi i nosi bardzo ciekawe sweterki.
Na koniec ciężkiego tygodnia zbudowaliśmy jeszcze most, aby połączyć ze sobą dwie wyspy, a ten sukces zwieńczyliśmy imprezą… było więc sporo przemówień na temat tego, jak Tom Nook i jego pomagierzy dają z siebie wszystko, oklasków i gratulacji. Mnie zaś czekała jeszcze pomoc przypadkowemu Duchowi, którego spotkałam nocą na plaży, a który jak się okazało… bał się zmarłych. Musiałam więc poszukać jego zagubionych fragmentów, które rozleciały się na wszystkie strony ze strachu, a potem spotkałam jeszcze jakiegoś NPC psa hipisa, który podobno jest fotografem i zaprosił mnie na swoją wyspę w wolnym czasie.
Jak już zakończyliśmy sprawę z mostem przyszła jeszcze pora na świętowanie otwarcia muzeum i sklepu. Z tej okazji – w tym pierwszym pojawił się event ze zbieraniem pieczątek. Ale ponieważ akurat padał tego samego dnia deszcz, to bardziej byłam zajęta szukaniem ślimaków. Muzeum zaś koniec końców zwiedziłam, i owszem, ale na wyspie mojego rodzeństwa – dzięki czemu zobaczyłam bardzo unikalne ryby, świecące w ciemności i żyjące w głębinach.

To tyle, jeśli chodzi o pierwsze pięć dni. Jak widzicie, było dość intensywnie, działo się sporo i z nie wszystkich wyborów byłam zadowolona (ah, ten wstrętny królik…), ale mimo wszystko moje wrażenia były bardzo pozytywne, chociaż wcześniej zarzekałam się znajomym, że „Animal Crossing” nigdy nie tknę, bo nie jest to gatunek jaki lubię. (Przeważnie otwarte światy szybko mnie nudzą… chociaż jednocześnie w „Falloucie 4” spędziłam 5 godzin na budowaniu bramy do osady, więc… sami rozumiecie…). Moje odczucia były tym cieplejsze, że w „Animal Crossing” miło gra się wspólnie, np. gadając o nim ze znajomymi z pracy (mój kolega z działu, chwalił się, że ma już nabite ponad 100 h) czy zapraszając rodzeństwo do siebie do domu i pokazując sobie nawzajem postępy w grze, siedząc ramię w ramię na kanapie – zupełnie jakby człowiek cofnął się w czasie i znowu był dzieckiem, które cieszy się na widok zabawek. A że moja siostra potrafi solidnie zakląć, gdy coś ją zirytuje, to kontrast siły jej wyzwisk do uroczych zwierzaczków również był przecudowny. ☆*:.。.o(≧▽≦)o.。.:*☆ Ale to pewnie również mocna strona tego tytułu, że grają w niego osoby w naprawdę w różnym wieku.
A jakie są Wasze wrażenia? Graliście? Macie piękne wyspy, którymi chcielibyście się pochwalić albo jakieś tipy dla początkujących wyspiarzy? Coś Was wyjątkowo zirytowało? Zachęcam do komentowania, a za jakiś czas na 100% usłyszcie o moich kolejnych zmaganiach kolonizacyjnych!
Dzisiaj znowu mniej fabularnie, ale bardziej na luzie, czyli kolejne odcinek przygód w „Animal Crossing” podsumowujący tygodnie 2-3. A działo się naprawdę sporo, bo wiosna… eee… znaczy lato, zawitało na rajskie wyspy i zaczął się sezon ślubny! Co wiąże się bezpośrednio z pewnym zabawnym, ale też bolesnym dla niektórych wydarzeniem. O czym dalej za chwilę – bo najpierw mała aktualizacja statusu.
Dobra wiadomość: mam wreszcie nowych mieszkańców!
W pierwszej kolejności szeregi niewolników Toma Nooka zasilił niedźwiedź Beardo o osobowości smug, który został mi narzucony przez mechanikę w ramach samouczka o odwiedzających. Może i Baerdo wygląda trochę problematycznie — zwłaszcza to owłosienie na brzuszku — ale ma całkiem sympatyczne dialogi oraz projekt. W sensie wydaje mu się, że jest detektywem, więc tropi jakieś zbrodnie na wyspie. Nie wiem, może znajdzie dowody na przekręty finansowe szopa? Jakieś zaległe rozliczenia ze skarbówką? Wyobrażam już sobie, jak mały Timmy zaciera łapki, aby zająć miejsce lidera…
Niemniej Beardo ledwo się rozgościł, a zaraz potem otrzymałam możliwość wykupienia od landlorda kolejnych działek, więc udałam się na poszukiwania mieszkańców na bezludnych wyspach. (Czy tylko mi Tom zaczął się kojarzyć z jakimś amerykańskim kolonizatorem? Wiecie, takim typem z cygarem, strzelbą i teksańskim akcentem? I tak dobrze, że nie działamy najpierw na szkodę natywnych mieszkańców wysp). W każdym razie: po 7 próbach i obejrzeniu całej galerii odrzuconych Pokemonów, trafiłam wreszcie na strusia Blanche (o osobowości snooty), która przekonała mnie do siebie swoim słodkim, czarnym kimonem, a po kolejnych 9 na chomika Hamleta z osobowością joke… do którego początkowo nie byłam zbyt entuzjastycznie nastawiona, ale koniec końców okazał się najciekawszym z dostępnych gryzoni. Całą grupę powitaliśmy więc na mojej wyspie, rozgościli się w nowych domach i teraz stanowią filar naszej oryginalnej społeczności. Buck i Hamlet ćwiczą sobie razem i rywalizują o lepszą formę, a Blanche krytykuje ubrania innych. (W tym moje – ale ja przynajmniej noszę spodnie i buty, ty pierzasta jędzo! Masz szczęście, że podoba mi się twój dom, bo byś wyleciała podzielić los królika! (╬ Ò﹏Ó)).
W międzyczasie rozwinęła się nam też solidnie infrastruktura. Zyskałam możliwość budowania mostów czy schodów. Z namiotu szopa powstał pełnoprawny ratusz… co wymagało ode mnie wymyślenia hymnu wyspy i flagi. A na Agutilandoo pojawił się też obóz, gdzie mogą wpadać podróżni (szkoda, że nie hotelik… bardziej pasowałby mi do klimatu), jak również sklep z odzieżą sióstr jeży (bym mogła się jeszcze bardziej uzależnić od zakupów). Stąd, innymi słowy, zaczęło się już robić trochę tłoczono. A przecież to nawet nie wszyscy mieszkańcy, bo muszę zrekrutować kolejnych dwóch.
Ze złych wiadomości… królik ciągle ze mną jest. Skubany nie zniechęcił się ani ignorowaniem, ani głupimi prezentami, ani faktem, że siedzi otoczona płotem i nie może nawet pogadać z resztą mieszkańców. Czasami gra „oszukuje” i Pippy jakoś wychodzi, ale przeważnie nie opuszcza swojej „karnej działki”. Ma taki malutki ogródek przed domkiem do wyprostowania nóg. Spacerniak znaczy. A choć nie mam pojęcia, ile to jeszcze potrwa, to poza zerkaniem w jej stronę nieżyczliwie, nie zostało mi już wiele opcji.
Wspomniałam jednak o ślubach i to właśnie temu eventowi chciałam poświęcić w głównej mierze dzisiejszy wpis. Jak zapewne zaawansowani wyspiarze doskonale wiedzą, czerwiec to miesiąc, w którym możemy pomóc parce uroczych lam w sfotografowaniu ich rocznicy ślubnej. W zamian za co czekają nas punkty = dodatkowe nagrody. Wszystko dlatego, bo tak jak Tom Nook, pies Harvey ma bardzo… ambiwalentne podejście do swojej roboty i lubi szukać sobie pomagierów, kiedy sam w tym czasie karmi ptaszki czy patrzy na chmurki. Stąd ogólnie miałam wrażenie, że jak na japońską grę, nie uświadczymy tu wiele „kultu pracy” i zaangażowania ze strony zwierzaków. Z pewnością jednak dostaniemy cenną lekcję, by unikać cwaniaków w prawdziwym życiu. Dzieci, obserwujcie i uczcie się! (Albo naśladujcie jak Wam spryt umożliwia *chrząknięcie*…).
Tak czy inaczej, dla gracza zabawa w fotografa może być dodatkową przerwą od rutyny z grindowaniem… albo męczarnia. Zależy od podejścia. Nie mogłam jednak odpuścić sobie pewnego, małego porównania, które być może pozwoli niektórym zweryfikować swoje podejście do tegoż eventu. Na przygotowanie sesji ślubnej pary poświęciłam dokładnie 3 minuty, dzięki czemu uzyskałam 11 punktów i efekt zdjęcia paszportowego widoczny poniżej. Wiecie, zero uśmiechu, mina skazańca, puste spojrzenia… brakuje tylko ubrań w paski… (/(=・ x ・=)\ Tak będzie zresztą wyglądał niedługo mój królik, po kilku miesiącach aresztu domowego:

Tymczasem moja biedna siostra postanowiła podejść do zadania bardzo rzetelnie (profesjonalizm zawodowego artysty nie pozwolił jej podążyć słuszną, filozoficzną ścieżką opartą na myśli „mam wylane…”), by w efekcie poświęcić 2,5 godziny i w nagrodę otrzymać tylko 8 punktów za fotografie widoczne poniżej:

Jeśli więc zastanawialibyście się: czy warto zrobić dla lam pamiątkę życia? Odpowiedź brzmi: nie. Chyba że liczycie, iż magazyn „Animal Crossing Weddings” zgłosi się do Was wkrótce, aby wykupić prawa do całej serii zdjęć do najnowszego numeru. Moja siostra dalej czeka. Jeszcze nikt się nie kontaktował, a od ilości łez, które przelałam jej kosztem ze śmiechu, pewnie podniósł na Agutilandoo poziom wody…
Wreszcie, na zakończenie, muszę pożalić się na jeden z elementów, który niestety zmusza mnie do zweryfikowania wcześniejszej opinii. W „Pierwszym wrażeniu” z tygodnia 1. napisałam, iż cieszy mnie, że owady i ryby oddajemy do Muzeum i przynajmniej nie są nabijane na szpilki. Wyszło na to, że moja radość była przedwczesna. Poznałam bowiem NPCa smoka, który jest wielkim miłośnikiem robali. Jeśli podarujemy mu trzy egzemplarze tego samego gatunku, to zwierzak zrobi dla nas ozdobę… która właśnie wygląda dość problematycznie, bo jak nieszczęsne, zasuszone motyle. Stąd wielka szkoda, że twórcy ostatecznie zdecydowali się na taki bardziej makabryczny kierunek. Oczywiście, biorę poprawkę na różnicę kulturową (w końcu w Japonii kolekcjonowanie żuków nie jest niczym niezwykłym), ale moja gajińska dusza trochę cierpi.
To tyle, jeśli chodzi o aktualne tygodnie. Powrócę do Was z kolejnym raportem, a tymczasem wracam do szalonego grindowania, by zebrać pieniążki na kolejną pożyczkę. Nie ma to, jak w fikcyjnym świecie pracować na spłatę kredytu w ramach rozrywki…
Plusy:
+ Relaksujący, niewymagający pośpiechu gameplay;
+ Rozgrywka w czasie rzeczywistym w naturalny sposób ogranicza nasz czas przy konsoli;
+ Mnóstwo losowych elementów do budowania, dzięki czemu możemy długo bawić się w ozdabianie wyspy i wymieniać znaleziskami ze znajomymi;
+ Uroczy, zwierzęcy sąsiedzi, z którymi budujemy przyjaźnie…
Minusy:
– …ale niektórzy to paszczury, a ich pozbycie się z wyspy jest bardzo trudne;
– Muzeum jest ciekawym dodatkiem, ale wyławianie ryb z oceanu, by zamknąć je w akwarium faktycznie mogło być zastąpione czymś innym;
– Bardzo symboliczna fabuła – jeśli ktoś liczył na większe interakcje z otoczeniem.
All the videos, logos, images, and graphics used on the blog belong to ©Nintendo.
I do not claim any right over them and were used on my blog for informational purposes only.